Siemanson. Siedze w Izraelu i troche sie dzieje, wiec czemu nie popisac tutaj. Wylecielismy z siostra w srode w nocy (dzieki taniej taryfie first minute w locie). Od tego czasu zdarzylo sie tyle, ze musze to gdzies spisac.
Na poczatku zbudujmy napiecie. Po pierwsze, to jeszcze zyjemy. Po wtore, od poczatku tripka spotykamy co chwile zolnierzy z karabinami, widzimy czolgi, slyszymy helikoptery, na morzu szaleje izraelska marynarka. My mimo to zrywamy daktyle z izraelskich palem, jezdzimy motorowka po wodach zatoki z widokiem na Jordanie, Egipt i Arabie Saudyjska, od dzisiaj nurkujemy i zyjemy w temperaturze 42 stopni. O szczegolach dowiecie sie dalej.
Przylot na lotnisko Ben Guriona w Tel Avivie. Widac troche ortodoksyjnych zydow z pejsami, w czarnych strojach, w jarmulkach. Czuc cos pomiedzy mentalnoscia Bliskiego Wschodu a amerykanska nowoczesnoscia. Jest darmowe wifi, tlumy mlodziezy witaja z balonikami, plakatami i glosnymi okrzykami jakies gwiazdy wracajace do kraju, a obok tego tradycyjnie ubrani wyznawcy judaizmu.
Dlugo tego nie rozwazamy, ruszamy na stoping. Celem na czwartek byl kibuc Samar, na poludniu kraju, ze 40km od Eilatu. Pierwszy stop, pracownica lotniska lamana angielszczyzna tworzy nasze pierwsze wrazenie o Izraelitach. Nastepnie jedziemy z corka Irakijczyka i Rumunki - tutaj szczegolnie widac kosmopolityzm obywateli zjednoczonych wokol jednej idei - panstwa Izrael. Zreszta nie tylko tej idei, ale o tym moze pozniej. Kolejne stopy to pobozny zyd przestrzegajacy nas przed Arabami, mloda laska z kibucu Sede Boker (w ktorym spedzil ostatnie lata zycia Ben Gurion- pierwszy premier Izraela). Na koniec jedziemy z adwokatem z Tel Avivu, ktory toyota land cruiser podrzuca nas do kibucu, przy okazji zapraszajac nas na przejazdzke jego motorowka po wodach zatoki Aqaba na poludnie od Eilatu.
Wszyscy wiedze co to kibuc? To taka utopistyczna forma zycia we wspolnocie, chatrakterystyczna tylko dla Izraela. W tym roku najstarszy kibuc obchodzil chyba 100-lecie istnienia, lecz dopiero po powstaniu panstwa w 1948r. Ta idea ruszyla z kopyta. Grupki ok. 200 czy wiecej osob mieszkaja razem np. na pustyni. Kiedys bylo tak, ze dzieci wychowywaly sie wpolnie, nie w samej rodzinie, a w calej kibucowej wspolnocie - pod opieka jednego czy kilku oddelegowanych czlonkow kibucu. Mieszkancy razem jedza, pracuja, najczesciej jakas agrykultura, sami tez staraja sie budowac potrzebne dla nich maszyny itd. Forma autarkii. Wewnatrz kibucu niepotrzebne sa pieniadze, ludzie zeyja ze wspolnej skarbonki.
My trafilismy do jednego z ostatnich prawdziwych kibucow. W. Starciu z globalizacja i kapitalizmem kibuce stracily na znaczeniu. Ten nasz wyroznia sie jednak ciagle tradycyjnymi zasadami. Nie ma tu spisanych zasad, ludzi nie sa ograniczeni nakazami i zakazami. Nie zarabiaja wlasnych puieniedzy tylko pracuje na kase dla kibucu. Gdy potrzeba cos kupic, to istnieja kart kredytowe kibucu. Do dyspozycji jest kilka wspolnych samochodow. Kibuc utrzymuje sie glownie ze sprzedazy daktyli, prowadzi takze hodowle krow. Na wjezdzie ustawiony jest stary volkswagen pomalowanyh rozowoz napisem 'peace' - skojarzenia ze wspolnota hipisow oczywiste. Gdy mowi sie o kibucach, mysli sie ze to utopijne wcielenie socjalizmu, ze cos takiego nie ma prawa istniec. Choc obecnie kibuce w Izraelu sa odwroci, to przyklad kibuca Samar, tak jak i innych istniejacych pokazuje ze jednak takie idealistyczne idee pozwalaja znalezc zastosowanie w rzeczywistosci.
Moze teraz cos ciekawszego czyli jak nas przywitano w kibucu i co tam robilismy. Dotarlismy w porze obiadowej, wiec dolaczylismy sie do smacznego obiadku, ktory kazdy bez ograniczen mogl brac z wystawionych naczyn. Nastepnie skoczylismy na basen. Tak minelo popoludnie i naprawde zaczalem sie zastanawiac jak toczy sie zycie w takim raju, gdzie ludzie siedza sobie w sloneczku, 30-kilku stopniach nad basenem itd. Wieczorem gralismyz kibucownikami w siatke, jedlismy z ogniska. Jest kilkunastu wolontariuszy, ze Stanow, Japonii, Niemieck, Chorwacji czy tez z Polski.
Obok hebrajskiego, slyszy sie tez czesto angielski.
Nastepnego dnia postanowilismy dolaczyc do czesci czlonkow kibucu i wolontariuszy, ktorzy o 6 zebrali sie, by wyruszyc na plantacje daktyli. Niedlugo po wschodzie slonca stajemy pod palmami i korzystajac ze specjalnie do tego celu przygotowanych maszyn, zaczynamy pracowac na rzecz kibucu. Nasza praca polega na wiazaniu workow na wielkich kisciach daktyli, by uniemozliwic im spadanie na ziemie. Gdyby spadly, to rozgniecione nie przedstawiaja zadnej wartosci. Pracujemy tak z przerwa na sniadanie 7h. Slonce prazy, ale te 40 stopni wcale nie jest straszne, bo wilgotnosc tu to tylko 15%. Taka mieszanka skutkuje tym, ze wcale nie czuc potu, bo ten momentalnie paruje. Wydaje sie, ze nawet 30-stopniowe upaly w Europie (czy nawet w Tel Avivie) doskweiraja bardziej niz temperatura tutaj.
(cdn)
jacuontheroad
Saturday, August 20, 2011
Wednesday, September 8, 2010
POWROT DO NYC!!!
Wiadomosc z ostatniej chwili: nie zostalem zastrzelony na Brooklynie.
Przybylem sobie spokojnie do NYC samolotem z Chicago. Podroz autobusem z LaGuardii na Manhattan (przez Queens i Harlem) przypominala podroz sama w sobie. Mialem wrazenie, ze jestesmy w Afryce i nie tylko przez kolor skory pasazerow. Niemilosierny scisk, polowa autobusu sie kloci z kierowca, ze ma za duze opoznienie, kierowca jest easy-going jakby wiecznie jaral ziolo, w srodku drogi trzeba przeprowadzic akcje zaladowania pasazera na wozku inwalidzkim do autobusu, co sie przypadkowo udaje, ludzie dalej nie wiadomo czemu sa niezadowoleni.. Ech, Afryka. Z drugiej strony po chwili rozmowy z facetem w srednim wieku okazuje sie ze jest on profesorem z Hiszpanii wizytujacym uniwersytety w Stanach, gosciu wypytuje sie mnie o Walese, czy jeszcze zyje, ja mu odpowiadam, ze nawet tak i ze wlasnie mialem go we wrzesniu odwiedzic (dostalem zapro z gdanskiego Europejskiego Centrum solidarnosci na miedzynarodowy spotkanie pod koniec wrzesnia polaczone z dyskusjami, wykladami i wycieczkami do Sztutowa, Westerplatte itd). Potem gadam z Frederickiem, gosciem okolo czterdziestki, o Polsce, Europie, ekonomii, Stanach, prezydencie Obamie, gieldzie w Chicago. Prawie juz mnie zaprosil do siebie na Manhattan. Ja jednak grzecznie uznalem, ze moze jednak jeszcze znowu wprosze sie do Johna, naszego nowojorskiego couchsurfowego przyjaciela.
John jednak nie odbieral telefonow juz drugi dzien, a wczesniej nie odpowiadal na maile. Wchodze totez do McDonaldsa na obiad i porcje darmowego wifi. Pierwsza wiadomosc: John napisal kolo poludnia, ze jednak nie moze hostowac. Mimo to dobrze, ze jestem na Upper West Side, na 104th ulicy - i tak musze do niego pojsc, bo zostawilem wczesniej jeden plecak. Biore sie zatem do roboty i szukam noclegu. Wszystko na hostelbookers i hostelworld zajete! Nie majac wiekszych nadziei, pisze posta na couch surfie w last minute request nyc. Chociaz sie tego nie spodziewalem, az dwie osoby odpisaly, ale jednak nic nie wyszlo z noclegu. Zaczynam bardziej szukac hostelu. Pamietam jeszcze, ze ewentualnie moglbym pojechac z powrotem na camp (rozwiazanie skrajne, bo wcale nie taniej, po co tam jechac i w ogole). W miedzyczasie odpisuje Harry'emu (Amerykanin poznany go w Damaszku) - umowilismy sie na miting w srode, w wiadomosci wspominam, ze nie mam noclegu. W srode umowilem sie tez z Nicole, ktora pracowala tez na Paquatucku, na musical na broadwayu. Nicole mieszka z godzine drogi z Manhattanu, ale wczesniej powiedziala, ze raczej we wtorek nie moze mnie nocowac.
Po dosc dlugich poszukiwaniach i jeszcze dluzszym czasie spedzonym na fejsie obijajac sie i siedzac w milym macu, decyduje sie zabookowac 2 noce w hostelu na brooklynie - kazda za 50$. Normalnie nie zaplacilbym wiecej niz 40$ za nocleg tu, ale troche juz bylem zdesperowany, robilo sie coraz pozniej. Nagle patrze na zegarek i cos mi nie gra: nie jest 6pm jak myslalem, tylko 7! Zapomnialem przestawic sie z czasu chicagowskiego na nowojorski. Stawia mnie to w coraz bardziej podbramkowej sytuacji: za pol godziny zajdzie slonce, a ja powinienem odebrac plecak od Johna (ze 101. ulicy) i pojechac na Brooklyn - troche mialem pokuse, zeby bezpiecznie dojechac tam przed zmrokiem, mimo wszystko troche obaw mam.
Szybko wybiegam z maca, chwytam kome, zeby ostatni raz sprobowac zadzwonic do Johna i zanim klikam zielony przycisk - oto dzwoni John. Umawiamy sie za 3 minuty. Szybkie spotkanie, szybkie piwo na pozegnanie po wspolnych wakacjach (widzielismy sie az trzy razy!) i John leci na Columbia Uni (jest 8pm! a tamci jeszcze maja zajecia) na jakis alumni dinner czyli pewnie przyszli prezydenci pija razem piwo. Ja natomiast biegne przez Manhattan z dwoma duzymi plecakami, przydupasem oraz normalnym plecakiem, ktorego juz nawet nie licze.
(Zabije sie nastepnym razem, jesli przyjedzie mi do glowy pomysl spakowania cieplych rzeczy na camp. Jeden z duzych plecakow to jakies bluzy, kurtki, buty i spodnie wziete na wypadek zimniejszych dni, ktore.. nie nadeszly)
Jadac linia nr 1, przesiadajac sie na dolnym Manhattanie w L, po poltorej godzinie docieram na Brooklyn. Tu zaczyna sie suspens. Jest ciemno. Jestem zmeczony i nosze ze 40kg na rekach. Oczywiscie na poczatku myle drogi, ale szybko znajduje wlasciwa. Melerose St - tu mial byc hostel. Szkoda ze w obrebie 500m nie pali sie tu zadne swiatlo i chodza sami ciemnoskorzy. Wszystko zabite dechami (serio) i pozamykane. Brak sladow zycia. Ale zwiedziony wizja hostelu ide do przodu; przez oboz uchodzcow z Palestyny w Libanie tez jakos trzeba bylo przejsc.
Wtem. Z bocznej ulicy wybiega jakis czarny. Spoko, zeby to byly tylko porachunki dwoch ziomkow, a nie calych gangow. Za 15 sekund biegnie za nim dwoch policjantow i za 5 kolejnych z piskiem opon wpada w zakret policyjny radiowoz. 'WHERE IS THE GUY?!' krzycza policjanci z auta. Jako locals wskazuje palcem - tam pobiegl. Za 10 sekund slysze krzyki 'ON GROUND!!!!' i widze policjantow mierzacych z pistoletu do lezacego juz zbira.
Dlatego tez nie zatrzymalem sie i kontynuowalem swoja podroz, przypomne, ze niosac jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu, a trzeci na rekach. Niestety w pewnym momencie zauwazylem, ze numery juz minely szukany adres i nigdzie za nic w swiecie nie bylo hostelu. Troche smutny z braku noclegu i bycia oszukanym przez internetowych zlodziei skrecam w kolejna boczna uliczke (z prawdopodobienstwa wynika, ze nie spotka sie dwoch przestepcow na dwoch bocznych uliczkach. Wchodze za to za chwile do Yummus Hummus, baru, ktorego trudno sie spodziewac po tym, co przed chwila widzialem. Dwojka mlodych ziomkow sluchajacych niezlej muzyki podaje mi potrawy w Bliskiego Wschodu i polnocnej Afryki. Troche dyskutujemy o Maroku, tahini czyli sezamowej pascie, z ktorej i ja w pl, i oni tu pieczemy ciasteczka.
Wracajac do tematu nie slyszeli oni jednak o szukanym przeze mnie hostelu (choc powinien byc za rogiem). Slyszeli za to o jakims innym, dobre kilka przecznic dalej.
Wypytujac sie na ulicach, przechodzac przez rownie nieciekawe ulice, za 8 przecznic docieram do rzekomego hostelu (jep. troche bardziej wypoczety, bo ekwipunek zostawilem w barze). W hostelu jedyne co maja to lozko za 75$. Chcialem juz rozbijac namiot, ale w koncu decyduje sie na wydanie mojej tygodniowki z campu. Nie wiem czy to rozsadek czy wlasnie brak podpowiada mi taka rozrzutnosc. O, zapomnialem. jeszcze ponad 14% taxu, czyli razem 86,06$ za noc w normalnym, choc dosc przytulnym hostelu.
Wracajac do baru ziomeczkow (Sean ma polskie korzenie i polskie nazwisko), Nicole pyta sie czy chce u niej spac w srode. Yeah, at least nie wybule drugi raz 86,06. Docierajac do baru, dzwoni Harry: proponuje mi nocleg na podlodze :)
Szkoda, ze jest wtedy 10pm, a ja wlasnie zaplacilem za hostel prawie stowe. Ustawiam sie ponownie z Harrym na jutro, dziekujac mu za goscinnosc itp. Biore takse do hostelu - obawiajac sie, ze predzej bym tam doszedl bez niz z plecakami. Na szczescie taksa zamowiona przez localsow z baru kosztuje tylko 7 bucksow. Jestem juz tak zdezorientowany, ze kierujac taksowkarza myle sie z kierunkami -doslownie- trzy razy. Co i rusz musimy zawracac, a ja czuje sie jak blondynka.
Check-inujac sie w hostelu, odbieram kolejny telefon od nieznajomego numeru. Kto tym razem? Moglem sie tego domyslic.
Dzwoni hostel, ktory rzekomo nie istnial! Wczesniej nie odbierali moich telefonow, a teraz o 10:30pm zachcialo im sie do mnie zadzwonic. Pani sie pyta czy dotre, na co ja mowie, ze nie, ze ich hostel nie istnieje. Dochodzimy nawet do consensusu ustalajac, ze hostel nie jest wcale oznaczony - pani przyznaje, ze nie maja zadnej tabliczki. Ciekawe kto tam do tej pory trafil. Poza tym nie ma czegos takiego jak recepcja (chociaz miala byc 24h): pani mowi, ze moze ktos przyjechac za 15 minut, by otworzyc mi hostel i pokazac co i jak! Ponownie czuje sie jak w Afryce. Uzywajac najostrzejszego slowa w moim zyciu czyli mowiac im, ze sa ridiculous, odkladam sluchawke.
W pokoju hostelowym spotykam Jasona z Nowej Zelandii, ktory rowniez z programu Camp America pracowal na campie w Pensylwanii. Uczestnicy Camp America spia dzisiaj pewnie w kazdym hostelu w Stanach. Nie jestem wprawdzie pierwszym, ktory spotkal innych CampAmericowcow. Poza tym zgadujemy sie z Jasonem, ze w Miami tez bylismy razem.
To chyba tyle przezyc na teraz. W sumie wyszedl fajny, choc jeden z drozszych wieczorow w te wakacje.
Przybylem sobie spokojnie do NYC samolotem z Chicago. Podroz autobusem z LaGuardii na Manhattan (przez Queens i Harlem) przypominala podroz sama w sobie. Mialem wrazenie, ze jestesmy w Afryce i nie tylko przez kolor skory pasazerow. Niemilosierny scisk, polowa autobusu sie kloci z kierowca, ze ma za duze opoznienie, kierowca jest easy-going jakby wiecznie jaral ziolo, w srodku drogi trzeba przeprowadzic akcje zaladowania pasazera na wozku inwalidzkim do autobusu, co sie przypadkowo udaje, ludzie dalej nie wiadomo czemu sa niezadowoleni.. Ech, Afryka. Z drugiej strony po chwili rozmowy z facetem w srednim wieku okazuje sie ze jest on profesorem z Hiszpanii wizytujacym uniwersytety w Stanach, gosciu wypytuje sie mnie o Walese, czy jeszcze zyje, ja mu odpowiadam, ze nawet tak i ze wlasnie mialem go we wrzesniu odwiedzic (dostalem zapro z gdanskiego Europejskiego Centrum solidarnosci na miedzynarodowy spotkanie pod koniec wrzesnia polaczone z dyskusjami, wykladami i wycieczkami do Sztutowa, Westerplatte itd). Potem gadam z Frederickiem, gosciem okolo czterdziestki, o Polsce, Europie, ekonomii, Stanach, prezydencie Obamie, gieldzie w Chicago. Prawie juz mnie zaprosil do siebie na Manhattan. Ja jednak grzecznie uznalem, ze moze jednak jeszcze znowu wprosze sie do Johna, naszego nowojorskiego couchsurfowego przyjaciela.
John jednak nie odbieral telefonow juz drugi dzien, a wczesniej nie odpowiadal na maile. Wchodze totez do McDonaldsa na obiad i porcje darmowego wifi. Pierwsza wiadomosc: John napisal kolo poludnia, ze jednak nie moze hostowac. Mimo to dobrze, ze jestem na Upper West Side, na 104th ulicy - i tak musze do niego pojsc, bo zostawilem wczesniej jeden plecak. Biore sie zatem do roboty i szukam noclegu. Wszystko na hostelbookers i hostelworld zajete! Nie majac wiekszych nadziei, pisze posta na couch surfie w last minute request nyc. Chociaz sie tego nie spodziewalem, az dwie osoby odpisaly, ale jednak nic nie wyszlo z noclegu. Zaczynam bardziej szukac hostelu. Pamietam jeszcze, ze ewentualnie moglbym pojechac z powrotem na camp (rozwiazanie skrajne, bo wcale nie taniej, po co tam jechac i w ogole). W miedzyczasie odpisuje Harry'emu (Amerykanin poznany go w Damaszku) - umowilismy sie na miting w srode, w wiadomosci wspominam, ze nie mam noclegu. W srode umowilem sie tez z Nicole, ktora pracowala tez na Paquatucku, na musical na broadwayu. Nicole mieszka z godzine drogi z Manhattanu, ale wczesniej powiedziala, ze raczej we wtorek nie moze mnie nocowac.
Po dosc dlugich poszukiwaniach i jeszcze dluzszym czasie spedzonym na fejsie obijajac sie i siedzac w milym macu, decyduje sie zabookowac 2 noce w hostelu na brooklynie - kazda za 50$. Normalnie nie zaplacilbym wiecej niz 40$ za nocleg tu, ale troche juz bylem zdesperowany, robilo sie coraz pozniej. Nagle patrze na zegarek i cos mi nie gra: nie jest 6pm jak myslalem, tylko 7! Zapomnialem przestawic sie z czasu chicagowskiego na nowojorski. Stawia mnie to w coraz bardziej podbramkowej sytuacji: za pol godziny zajdzie slonce, a ja powinienem odebrac plecak od Johna (ze 101. ulicy) i pojechac na Brooklyn - troche mialem pokuse, zeby bezpiecznie dojechac tam przed zmrokiem, mimo wszystko troche obaw mam.
Szybko wybiegam z maca, chwytam kome, zeby ostatni raz sprobowac zadzwonic do Johna i zanim klikam zielony przycisk - oto dzwoni John. Umawiamy sie za 3 minuty. Szybkie spotkanie, szybkie piwo na pozegnanie po wspolnych wakacjach (widzielismy sie az trzy razy!) i John leci na Columbia Uni (jest 8pm! a tamci jeszcze maja zajecia) na jakis alumni dinner czyli pewnie przyszli prezydenci pija razem piwo. Ja natomiast biegne przez Manhattan z dwoma duzymi plecakami, przydupasem oraz normalnym plecakiem, ktorego juz nawet nie licze.
(Zabije sie nastepnym razem, jesli przyjedzie mi do glowy pomysl spakowania cieplych rzeczy na camp. Jeden z duzych plecakow to jakies bluzy, kurtki, buty i spodnie wziete na wypadek zimniejszych dni, ktore.. nie nadeszly)
Jadac linia nr 1, przesiadajac sie na dolnym Manhattanie w L, po poltorej godzinie docieram na Brooklyn. Tu zaczyna sie suspens. Jest ciemno. Jestem zmeczony i nosze ze 40kg na rekach. Oczywiscie na poczatku myle drogi, ale szybko znajduje wlasciwa. Melerose St - tu mial byc hostel. Szkoda ze w obrebie 500m nie pali sie tu zadne swiatlo i chodza sami ciemnoskorzy. Wszystko zabite dechami (serio) i pozamykane. Brak sladow zycia. Ale zwiedziony wizja hostelu ide do przodu; przez oboz uchodzcow z Palestyny w Libanie tez jakos trzeba bylo przejsc.
Wtem. Z bocznej ulicy wybiega jakis czarny. Spoko, zeby to byly tylko porachunki dwoch ziomkow, a nie calych gangow. Za 15 sekund biegnie za nim dwoch policjantow i za 5 kolejnych z piskiem opon wpada w zakret policyjny radiowoz. 'WHERE IS THE GUY?!' krzycza policjanci z auta. Jako locals wskazuje palcem - tam pobiegl. Za 10 sekund slysze krzyki 'ON GROUND!!!!' i widze policjantow mierzacych z pistoletu do lezacego juz zbira.
Dlatego tez nie zatrzymalem sie i kontynuowalem swoja podroz, przypomne, ze niosac jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu, a trzeci na rekach. Niestety w pewnym momencie zauwazylem, ze numery juz minely szukany adres i nigdzie za nic w swiecie nie bylo hostelu. Troche smutny z braku noclegu i bycia oszukanym przez internetowych zlodziei skrecam w kolejna boczna uliczke (z prawdopodobienstwa wynika, ze nie spotka sie dwoch przestepcow na dwoch bocznych uliczkach. Wchodze za to za chwile do Yummus Hummus, baru, ktorego trudno sie spodziewac po tym, co przed chwila widzialem. Dwojka mlodych ziomkow sluchajacych niezlej muzyki podaje mi potrawy w Bliskiego Wschodu i polnocnej Afryki. Troche dyskutujemy o Maroku, tahini czyli sezamowej pascie, z ktorej i ja w pl, i oni tu pieczemy ciasteczka.
Wracajac do tematu nie slyszeli oni jednak o szukanym przeze mnie hostelu (choc powinien byc za rogiem). Slyszeli za to o jakims innym, dobre kilka przecznic dalej.
Wypytujac sie na ulicach, przechodzac przez rownie nieciekawe ulice, za 8 przecznic docieram do rzekomego hostelu (jep. troche bardziej wypoczety, bo ekwipunek zostawilem w barze). W hostelu jedyne co maja to lozko za 75$. Chcialem juz rozbijac namiot, ale w koncu decyduje sie na wydanie mojej tygodniowki z campu. Nie wiem czy to rozsadek czy wlasnie brak podpowiada mi taka rozrzutnosc. O, zapomnialem. jeszcze ponad 14% taxu, czyli razem 86,06$ za noc w normalnym, choc dosc przytulnym hostelu.
Wracajac do baru ziomeczkow (Sean ma polskie korzenie i polskie nazwisko), Nicole pyta sie czy chce u niej spac w srode. Yeah, at least nie wybule drugi raz 86,06. Docierajac do baru, dzwoni Harry: proponuje mi nocleg na podlodze :)
Szkoda, ze jest wtedy 10pm, a ja wlasnie zaplacilem za hostel prawie stowe. Ustawiam sie ponownie z Harrym na jutro, dziekujac mu za goscinnosc itp. Biore takse do hostelu - obawiajac sie, ze predzej bym tam doszedl bez niz z plecakami. Na szczescie taksa zamowiona przez localsow z baru kosztuje tylko 7 bucksow. Jestem juz tak zdezorientowany, ze kierujac taksowkarza myle sie z kierunkami -doslownie- trzy razy. Co i rusz musimy zawracac, a ja czuje sie jak blondynka.
Check-inujac sie w hostelu, odbieram kolejny telefon od nieznajomego numeru. Kto tym razem? Moglem sie tego domyslic.
Dzwoni hostel, ktory rzekomo nie istnial! Wczesniej nie odbierali moich telefonow, a teraz o 10:30pm zachcialo im sie do mnie zadzwonic. Pani sie pyta czy dotre, na co ja mowie, ze nie, ze ich hostel nie istnieje. Dochodzimy nawet do consensusu ustalajac, ze hostel nie jest wcale oznaczony - pani przyznaje, ze nie maja zadnej tabliczki. Ciekawe kto tam do tej pory trafil. Poza tym nie ma czegos takiego jak recepcja (chociaz miala byc 24h): pani mowi, ze moze ktos przyjechac za 15 minut, by otworzyc mi hostel i pokazac co i jak! Ponownie czuje sie jak w Afryce. Uzywajac najostrzejszego slowa w moim zyciu czyli mowiac im, ze sa ridiculous, odkladam sluchawke.
W pokoju hostelowym spotykam Jasona z Nowej Zelandii, ktory rowniez z programu Camp America pracowal na campie w Pensylwanii. Uczestnicy Camp America spia dzisiaj pewnie w kazdym hostelu w Stanach. Nie jestem wprawdzie pierwszym, ktory spotkal innych CampAmericowcow. Poza tym zgadujemy sie z Jasonem, ze w Miami tez bylismy razem.
To chyba tyle przezyc na teraz. W sumie wyszedl fajny, choc jeden z drozszych wieczorow w te wakacje.
Tuesday, September 7, 2010
Camping w Illinois
W sobote lotem z przesiadka dotarlem do Peorii, Il. Troche sie zdziwilem, ze takie cos istnieje, ale nawet udalo mi sie kupic tam niedrogie bilety lotnicze i doleciec tam malym odrzutowcem.
Z lotniska odebrala mnie Madzia razem z Cooksami, jej hostrodzina. Amerykanie swietowali w poniedzialek, 6 wrzesnia, Labor Day, przez co wszyscy wybywali gdzies na dluzszy weekend i tym sposobem trafilem na camping. Najwieksza atrakcja bylo oczywiscie spotkanie sie po 3 miesiacach z siostra (nastepny raz pewnie za dziewiec). Przez dwa dni zycie nasze toczylo sie dosc wolno, spiac w przyczepach i namiotach, grajac w pilke oraz robiac bbq i jedzac burgery, burgery i jeszcze raz burgery, a jako przystawki potato salad, eggs and bacon albo jakis cheese and pasta.
Czilautowy pobyt z typowa amerykanska rodzinka i jej dwoma wymiencami z Europy (drugim jest Matias z Finlandii) szybko jednak musialem skonczyc. Pamietajcie ludzie, w Stanach robcie jak najszybciej rezerwacje! Cena przejazdu pociagiem (Amtrak) do Chicago wzrosla przez 3 weekendowe dni o 50%. Mimo to przejazd pociagiem jest w porownaniu do Polski duzo bardziej komfortowy, choc brak wifi troche mnie rozczarowal.
W Chicago mialem malo czasu na zwiedzanie (przyjazd 10pm, wyjazd na lotnisko 9am nastepnego dnia), wiec obszedlem tylko troche downtown w drodze do hostelu. Udalo mi sie zobaczyc Chicago Stock Exchange i Board of Trade, Willis Tower (do ubieglego roku nazywana Sears Tower) i ogolnie financial district. Ogromny, ponad 500-osobowy hostel z grupy Hostelling International przypomnial mi pobyt w Maroku, bo tam tez spalem dwie noce w hostelu z tej grupy. Nastepnego dnia, po zjedzeniu pysznych muffinek na sniadanie, obszedlem jeszcze kawalek Chicago, dochodzac do jeziora Michigan, krecac sie po jakis parkach i art district. W drodze powrotnej szukalem drogowskazu, ktory wskazuje poczatek slynnej Route 66, ciagnacej sie przez cale Stany az do Kalifornii. Potem juz tylko godzinna podroz metrem pod samo lotnisko i wygodna przesiadka na terminal. Przez godzine oczekiwania na boarding dokonczylem ogladac 'American History X' z Edwartem Nortonem - polecam. Amerykanie dalej okazuja sie mili, w samolocie gadalem z malzenstwem, ktore mieszka na Long Island, blisko naszego campu, a na Labor Day weekend wybyli do Kolorado na hiking w Rocky Mountains.
Zdjecia mieli ladne.
Z lotniska odebrala mnie Madzia razem z Cooksami, jej hostrodzina. Amerykanie swietowali w poniedzialek, 6 wrzesnia, Labor Day, przez co wszyscy wybywali gdzies na dluzszy weekend i tym sposobem trafilem na camping. Najwieksza atrakcja bylo oczywiscie spotkanie sie po 3 miesiacach z siostra (nastepny raz pewnie za dziewiec). Przez dwa dni zycie nasze toczylo sie dosc wolno, spiac w przyczepach i namiotach, grajac w pilke oraz robiac bbq i jedzac burgery, burgery i jeszcze raz burgery, a jako przystawki potato salad, eggs and bacon albo jakis cheese and pasta.
Czilautowy pobyt z typowa amerykanska rodzinka i jej dwoma wymiencami z Europy (drugim jest Matias z Finlandii) szybko jednak musialem skonczyc. Pamietajcie ludzie, w Stanach robcie jak najszybciej rezerwacje! Cena przejazdu pociagiem (Amtrak) do Chicago wzrosla przez 3 weekendowe dni o 50%. Mimo to przejazd pociagiem jest w porownaniu do Polski duzo bardziej komfortowy, choc brak wifi troche mnie rozczarowal.
W Chicago mialem malo czasu na zwiedzanie (przyjazd 10pm, wyjazd na lotnisko 9am nastepnego dnia), wiec obszedlem tylko troche downtown w drodze do hostelu. Udalo mi sie zobaczyc Chicago Stock Exchange i Board of Trade, Willis Tower (do ubieglego roku nazywana Sears Tower) i ogolnie financial district. Ogromny, ponad 500-osobowy hostel z grupy Hostelling International przypomnial mi pobyt w Maroku, bo tam tez spalem dwie noce w hostelu z tej grupy. Nastepnego dnia, po zjedzeniu pysznych muffinek na sniadanie, obszedlem jeszcze kawalek Chicago, dochodzac do jeziora Michigan, krecac sie po jakis parkach i art district. W drodze powrotnej szukalem drogowskazu, ktory wskazuje poczatek slynnej Route 66, ciagnacej sie przez cale Stany az do Kalifornii. Potem juz tylko godzinna podroz metrem pod samo lotnisko i wygodna przesiadka na terminal. Przez godzine oczekiwania na boarding dokonczylem ogladac 'American History X' z Edwartem Nortonem - polecam. Amerykanie dalej okazuja sie mili, w samolocie gadalem z malzenstwem, ktore mieszka na Long Island, blisko naszego campu, a na Labor Day weekend wybyli do Kolorado na hiking w Rocky Mountains.
Miami vol. 2
Nasz kolejny dzien w Miami zaczelismy od obejrzenia czegos z szerokiej kolekcji dvd pani host oraz skorzystania z amenities apartamentowca. Plywanie w basenie na 9 pietrze w upale lagodzila chlodna bryza, gdy natomiast zimna woda nam sie nudzila, szlismy na minutke do jacuzzi. Na opalanie tez nie tracilismy za duzo czasu, bo slonce tu duzo szybciej opala (25 szerokosc geograficzna).
Po poludniu ruszylismy na Key Biscayne, pobliska wyspe polaczona z Miami mostem. Zaliczylismy tam kolejna latarnie morska, kapiel w oceanie i plazowanie. Plaza ta jest mniej uczeszczana, gdyz lezy w obrebie stanowego obszaru ochrony przyrody i dlatego mozna tam sie opalac obok zolwich jajkowisk (jak sie nazywaja miejsca, gdzie zolwie morskie skladaja jajeczka? podpowiem, ze nie chodzi o plaze).
W czwartek kolejny leniwy (w koncu mamy wakacje po 2 miesiacach pracy!) dzien rozpoczelismy od wizyty w Vizcaya Gardens&Museum - kompleksie palacowym z otaczajacymi go ogrodami, zbudowanym na poczatku XX wieku przez bogatego przemyslowca z Chicago. Zafascynowany swoimi podrozami do Europy naprzywozil sporo antykow i dekoracyjnych elementow, a potem urzadzil palac w taki sposob, by wygladal jakby jego rodzina zyla tam od XVI wieku i kazde pokolenie dodawalo cos nowego do wystroju. Palac jest bardzo ladny, warty odwiedzenia, ogrody mozna by zwiedzac, gdy z nieba nie leje sie 35st, a poza tym akurat byly odnawiane, wiec zobaczylismy tylko troche.
Kolejnym punktem wycieczki przewidzianym na czwartek byla wizyta w Little Havana. Jest to dzielnica Miami, skupiona wokol osmej ulicy (Calle Ocho), gdzie mieszka spora liczba emigrantow z Kuby. Dzielnica ta jest calkowicie hiszpanskojezyczna (Miami jest bijezyczne, mniej wiecej podzielone po rowno miedzy angielski a hiszpanski. W sumie ostatnio zaczyna sie kreowac na trzyjezyczne, bo administracja miejska wydaje dokumenty jeszcze po kreolsku dla mniejszosci z Haiti (Little Haiti tez tu jest)). Calle Ocho prowadzila nas na zachod, po drodze pozwalajac sie nam zatrzymac w sklepie z cygarami (sporo ich tu) oraz w parku przy 12. przecznicy, gdzie Kubanczycy spotykaja sie na partyjke domina i szachow. Z fajnych rzeczy w tej dzielni sa duzo nizsze ceny.
Biorac udzial w spotkaniu couch surferow w srode wieczorem (poznalismy troche CSerow z Miami, uczac sie przez godzine salsy), dowiedzielismy sie, ze w Miami Beach istnieja jakies biura podrozy, ktore maja niedrogie wycieczki na Key West. Key West, czyli wysuniety najdalej na poludnie punkt kontynentalnych Stanow. Po sprawdzeniu Greyhounda, ktory zabralby nas tam w obie strony za jakies 90 dolarow i dodatkowo mial bardzo nieprzychylny schedule, wstepnie zrezygnowalismy z tej wyprawy (chociaz juz sie nakrecilismy na wyplyniecie stamtad na jednodniowa wycieczke do Dry Tortugas, parku narodowego polozenego na wyspie, gdzie nurkujac mozna podgladac zolwie morskie). Ale ostatecznie znalezlismy wyjazd za 70 bucksow: wyjazd rano, po 4 godzinach jestesmy na miejscu i mamy 4-5 godzin na zwiedzanie i powrot na 20 do Miami.
Jesli wycieczka nie jest organizowana przez chinskie biuro podrozy, to prawdopodobnie wiekszosc turystow beda stanowili Niemcy. Tym sposobem w piatek od rana moglem pogadac z paniami w srednim wieku w moim ulubionym jezyku. Corka jednej z nich brala kilka lat temu udzial w szkolnej wymianie do Stanow organizowanej przez Youth for Understanding, organizacje wysylajaca Madzie do USA.
Key West nie zachwycil, okazal sie goracym i troche zbyt turystycznym miejscem. Osiadlo tam sporo Rosjan, troche Polakow (w jednym sklepie spotkalismy mieszkajaca tam od 12 lat Polke) i generalnie ludzi zza wschodniej granicy. Glowna atrakacja miasteczka (przynajmniej dla mnie) jest wspomnienie lat 30', kiedy to przez dekade mieszkal tu Ernest Hemingway. Muzeum usytowane w jego posiadlosci zwiedza sie dosc przyjemnie, ale mogliby obnizyc cene wstepu - 12$. Troche zaskoczylo mnie, ze Niemcy wcale nie przyjechali zwiedzac tego muzeum - chociaz plaze tam nie sa za dobre, wybrali oni wylegiwanie sie na sloncu.
W ten sposob minely nam wakacje w Miami, z ktorych Ania w sobote poleciala przez Nowy Jork do Polski, a ja przez Chicago do Peorii, skad odebrala mnie Madzia z jej hostrodzina.
Po poludniu ruszylismy na Key Biscayne, pobliska wyspe polaczona z Miami mostem. Zaliczylismy tam kolejna latarnie morska, kapiel w oceanie i plazowanie. Plaza ta jest mniej uczeszczana, gdyz lezy w obrebie stanowego obszaru ochrony przyrody i dlatego mozna tam sie opalac obok zolwich jajkowisk (jak sie nazywaja miejsca, gdzie zolwie morskie skladaja jajeczka? podpowiem, ze nie chodzi o plaze).
W czwartek kolejny leniwy (w koncu mamy wakacje po 2 miesiacach pracy!) dzien rozpoczelismy od wizyty w Vizcaya Gardens&Museum - kompleksie palacowym z otaczajacymi go ogrodami, zbudowanym na poczatku XX wieku przez bogatego przemyslowca z Chicago. Zafascynowany swoimi podrozami do Europy naprzywozil sporo antykow i dekoracyjnych elementow, a potem urzadzil palac w taki sposob, by wygladal jakby jego rodzina zyla tam od XVI wieku i kazde pokolenie dodawalo cos nowego do wystroju. Palac jest bardzo ladny, warty odwiedzenia, ogrody mozna by zwiedzac, gdy z nieba nie leje sie 35st, a poza tym akurat byly odnawiane, wiec zobaczylismy tylko troche.
Kolejnym punktem wycieczki przewidzianym na czwartek byla wizyta w Little Havana. Jest to dzielnica Miami, skupiona wokol osmej ulicy (Calle Ocho), gdzie mieszka spora liczba emigrantow z Kuby. Dzielnica ta jest calkowicie hiszpanskojezyczna (Miami jest bijezyczne, mniej wiecej podzielone po rowno miedzy angielski a hiszpanski. W sumie ostatnio zaczyna sie kreowac na trzyjezyczne, bo administracja miejska wydaje dokumenty jeszcze po kreolsku dla mniejszosci z Haiti (Little Haiti tez tu jest)). Calle Ocho prowadzila nas na zachod, po drodze pozwalajac sie nam zatrzymac w sklepie z cygarami (sporo ich tu) oraz w parku przy 12. przecznicy, gdzie Kubanczycy spotykaja sie na partyjke domina i szachow. Z fajnych rzeczy w tej dzielni sa duzo nizsze ceny.
Biorac udzial w spotkaniu couch surferow w srode wieczorem (poznalismy troche CSerow z Miami, uczac sie przez godzine salsy), dowiedzielismy sie, ze w Miami Beach istnieja jakies biura podrozy, ktore maja niedrogie wycieczki na Key West. Key West, czyli wysuniety najdalej na poludnie punkt kontynentalnych Stanow. Po sprawdzeniu Greyhounda, ktory zabralby nas tam w obie strony za jakies 90 dolarow i dodatkowo mial bardzo nieprzychylny schedule, wstepnie zrezygnowalismy z tej wyprawy (chociaz juz sie nakrecilismy na wyplyniecie stamtad na jednodniowa wycieczke do Dry Tortugas, parku narodowego polozenego na wyspie, gdzie nurkujac mozna podgladac zolwie morskie). Ale ostatecznie znalezlismy wyjazd za 70 bucksow: wyjazd rano, po 4 godzinach jestesmy na miejscu i mamy 4-5 godzin na zwiedzanie i powrot na 20 do Miami.
Jesli wycieczka nie jest organizowana przez chinskie biuro podrozy, to prawdopodobnie wiekszosc turystow beda stanowili Niemcy. Tym sposobem w piatek od rana moglem pogadac z paniami w srednim wieku w moim ulubionym jezyku. Corka jednej z nich brala kilka lat temu udzial w szkolnej wymianie do Stanow organizowanej przez Youth for Understanding, organizacje wysylajaca Madzie do USA.
Key West nie zachwycil, okazal sie goracym i troche zbyt turystycznym miejscem. Osiadlo tam sporo Rosjan, troche Polakow (w jednym sklepie spotkalismy mieszkajaca tam od 12 lat Polke) i generalnie ludzi zza wschodniej granicy. Glowna atrakacja miasteczka (przynajmniej dla mnie) jest wspomnienie lat 30', kiedy to przez dekade mieszkal tu Ernest Hemingway. Muzeum usytowane w jego posiadlosci zwiedza sie dosc przyjemnie, ale mogliby obnizyc cene wstepu - 12$. Troche zaskoczylo mnie, ze Niemcy wcale nie przyjechali zwiedzac tego muzeum - chociaz plaze tam nie sa za dobre, wybrali oni wylegiwanie sie na sloncu.
W ten sposob minely nam wakacje w Miami, z ktorych Ania w sobote poleciala przez Nowy Jork do Polski, a ja przez Chicago do Peorii, skad odebrala mnie Madzia z jej hostrodzina.
Wednesday, September 1, 2010
Miami
Tym razem pisze z Miami. Po skonczonej w sobote pracy i pozegnalnej imprezie w Marinie, w niedziele na dobre wynieslismy sie z Campu Paquatuck. Z bagazem doswiadczen i objawami autyzmu mozna uznac doswiadczenie pracy z dziecmi special needs za udane.
Zatrzymujac sie na noc w Nowym Jorku w niedziele (noc u Johna, hosta z couchsurfingu. O poprzedni pobyt w Nowym Jorku postaram sie uzupelnic pozniej), zwiedzilismy kolejny kawalek tego miasta. Chodzac po Upper West Side zahaczylismy o katedre Saint John the Divine (najwieksza anglikanska i czwarta chrzescijanska katedra na swiecie) oraz campus Uniwersytetu Columbia. Uni ten, jeden z najlepszych na swiecie, nalezacy do Ivy League, naprawde warto zobaczyc (pewnie jeszcze bardziej warto tam studiowac). Wracajac przez Central Park, trafilismy jeszcze na free-air przedstawienie nowojorskiego teatru szekspirowskiej sztuki 'Much Ado About Nothing'.
W poniedzialek bez problemow dotarlismy na lotnisko LaGuardia, skad opoznionym samolotem opuscilismy na najblizsze kilka dni The Empire State. Naszym kolejnym celem byla Floryda. Tym razem The Sunshine State.
W Miami udalo nam sie wczesniej znalezc hosta z couch surfingu (poszukiwania byly wyjatkowo dosc trudne i dlugie, zreszta jak i w Nowym Jorku). Nasza hostka okazala sie mila pani, ktora odebrala nas z lotniska swoim Lexusem, obwiozla po miescie, a potem przywiozla do swojego apartamentu, usytuowanego w Downtown Miami. Troche nie spodziewalismy sie ujrzec wielkiego, 36-pietrowego apartamentowca w centrum miasta, a potem poruszajac sie po marmurowych i przestronnych korytarzach przejsc do calkiem luksusowego apartamentu, w ktorym couch surferzy dostaja nawet wlasna lazienke. Nie zdazylismy sie jeszcze przestac zachwycac, kiedy uslyszelismy, ze na 9. pietrze znajduje sie basen z palmami, jacuzzi, silownia, sauna czy bilard. Fotka powyzej ilustruje cudowna sytuacje.
Wczoraj (wtorek) ruszylismy na zwiedzanie. Najpierw spedzilismy chwile w Downtown - przeszlismy przez Bayfront Park (jak nazwa wskazuje nad zatoka), zobaczylismy kilka zabytkow jak Freedom Tower (pierwsze miejsce, gdzie po przybyciu do Stanow kierowali sie Haitanczycy), zobaczylismy stadion, gdzie gra druzyna koszykowki Miami Heat, do ktorej dwa miesiace temu przeniosl sie LeBron James, gdzie gra Dwight Wade i gdzie kilka lat temu gral Shaquaile O'Neal.
Nastepnie autobusem miejskim ruszylismy do Miami Beach, ktore administracyjnie jest odrebnym miastem, lezy na wertykalnie rozciagnietej wyspie i znajduja sie tam jedne z lepszych plaz Florydy. Oprocz plaz warto przejsc sie po Art Deco District i podziwiac czasami oryginalna architekture (ale prawde mowiac dzielnia ta zachwyca tylko przecietnie). Jedzac lunch w 11th Street Diner, poczulismy sie jak w prawdziwej Ameryce. Bar ten miesci sie w wielkim aluminiowym samochodzie czy tez przyczepie i ma prawdziwy klimat. Potem nie moglismy odpuscic sobie leniuchowania na plazy, gdzie slonce mocno przygrzewalo, ale przyjemny i rzeski wiatr mocno uatrakcyjnial plazowanie. Poza tym woda w oceanie byla lazurowa i ciepla, wiec South Beach (SoBe) chyba zasluzenie jest jedna z popularniejszych plaz swiata. Floryda lezy ok. 20-30 rownoleznika, przez co ma zwrotnikowy klimat i podzial na pore deszczowa (maj-listopad) oraz sucha (grudzien-kwiecien). Dlatego tez trzeba sie przygotowac na codzienne przelotne ulewy - ale nam one do tej pory w zaden sposob nie przeszkadzaja, zawsze mozna sie gdzies na 20 minut schowac. Wiekszosc turystow (duzo Brytoli z campu mowilo nam, ze co roku na wakacje jezdzi na Floryde) przyjezdza tu jednak pozniej, na przelomie pazdziernika i listopada, kiedy to ciagle jest cieplo (czy goraco), ale juz nie pada i jest bardziej sucho (teraz wilgoc wynosi ok. 85%).
Wracajac z Miami Beach wstapilismy jeszcze do najstarszejgo baru w Miami, Tobacco Road. Tobacco Road jest najbardziej klimatycznym barem, w jakim do tej pory bylem. Jesli ktos szuka chce poczuc co znaczy amerykanski blues czy rock'n'roll to jest to pewnie najlepsze miejsce przynajmniej na Florydzie. Przez bar ten przewijaly sie gwiazdy jak Jimmy Rogers i chociaz jest stosunkowo nieduzy (bardzo waski, przez co z ogromnie dluga lada), to we wrzesniu kameralny koncert zagra tam Metallica. To musi ilustrowac jak wplywowe jest to miejsce, jesli tak swiatowej klasy zespol przyjezdza dawac koncert dla 100 czy 300 osob.
To na razie tyle z relacji z Miami!
Zatrzymujac sie na noc w Nowym Jorku w niedziele (noc u Johna, hosta z couchsurfingu. O poprzedni pobyt w Nowym Jorku postaram sie uzupelnic pozniej), zwiedzilismy kolejny kawalek tego miasta. Chodzac po Upper West Side zahaczylismy o katedre Saint John the Divine (najwieksza anglikanska i czwarta chrzescijanska
W poniedzialek bez problemow dotarlismy na lotnisko LaGuardia, skad opoznionym samolotem opuscilismy na najblizsze kilka dni The Empire State. Naszym kolejnym celem byla Floryda. Tym razem The Sunshine State.
W Miami udalo nam sie wczesniej znalezc hosta z couch surfingu (poszukiwania byly wyjatkowo dosc trudne i dlugie, zreszta jak i w Nowym Jorku). Nasza hostka okazala sie mila pani, ktora odebrala nas z lotniska swoim Lexusem, obwiozla po miescie, a potem przywiozla do swojego apartamentu, usytuowanego w Downtown Miami. Troche nie spodziewalismy sie ujrzec wielkiego, 36-pietrowego apartamentowca w centrum miasta, a potem poruszajac sie po marmurowych i przestronnych korytarzach przejsc do calkiem luksusowego apartamentu, w ktorym couch surferzy dostaja nawet wlasna lazienke. Nie zdazylismy sie jeszcze przestac zachwycac, kiedy uslyszelismy, ze na 9. pietrze znajduje sie basen z palmami, jacuzzi, silownia, sauna czy bilard. Fotka powyzej ilustruje cudowna sytuacje.
Wczoraj (wtorek) ruszylismy na zwiedzanie. Najpierw spedzilismy chwile w Downtown - przeszlismy przez Bayfront Park (jak nazwa wskazuje nad zatoka), zobaczylismy kilka zabytkow jak Freedom Tower (pierwsze miejsce, gdzie po przybyciu do Stanow kierowali sie Haitanczycy), zobaczylismy stadion, gdzie gra druzyna koszykowki Miami Heat, do ktorej dwa miesiace temu przeniosl sie LeBron James, gdzie gra Dwight Wade i gdzie kilka lat temu gral Shaquaile O'Neal.
Nastepnie autobusem miejskim ruszylismy do Miami Beach, ktore administracyjnie jest odrebnym miastem, lezy na wertykalnie rozciagnietej wyspie i znajduja sie tam jedne z lepszych plaz Florydy. Oprocz plaz warto przejsc sie po Art Deco District i podziwiac czasami oryginalna architekture (ale prawde mowiac dzielnia ta zachwyca tylko przecietnie). Jedzac lunch w 11th Street Diner, poczulismy sie jak w prawdziwej Ameryce. Bar ten miesci sie w wielkim aluminiowym samochodzie czy tez przyczepie i ma prawdziwy klimat. Potem nie moglismy odpuscic sobie leniuchowania na plazy, gdzie slonce mocno przygrzewalo, ale przyjemny i rzeski wiatr mocno uatrakcyjnial plazowanie. Poza tym woda w oceanie byla lazurowa i ciepla, wiec South Beach (SoBe) chyba zasluzenie jest jedna z popularniejszych plaz swiata. Floryda lezy ok. 20-30 rownoleznika, przez co ma zwrotnikowy klimat i podzial na pore deszczowa (maj-listopad) oraz sucha (grudzien-kwiecien). Dlatego tez trzeba sie przygotowac na codzienne przelotne ulewy - ale nam one do tej pory w zaden sposob nie przeszkadzaja, zawsze mozna sie gdzies na 20 minut schowac. Wiekszosc turystow (duzo Brytoli z campu mowilo nam, ze co roku na wakacje jezdzi na Floryde) przyjezdza tu jednak pozniej, na przelomie pazdziernika i listopada, kiedy to ciagle jest cieplo (czy goraco), ale juz nie pada i jest bardziej sucho (teraz wilgoc wynosi ok. 85%).
Wracajac z Miami Beach wstapilismy jeszcze do najstarszejgo baru w Miami, Tobacco Road. Tobacco Road jest najbardziej klimatycznym barem, w jakim do tej pory bylem. Jesli ktos szuka chce poczuc co znaczy amerykanski blues czy rock'n'roll to jest to pewnie najlepsze miejsce przynajmniej na Florydzie. Przez bar ten przewijaly sie gwiazdy jak Jimmy Rogers i chociaz jest stosunkowo nieduzy (bardzo waski, przez co z ogromnie dluga lada), to we wrzesniu kameralny koncert zagra tam Metallica. To musi ilustrowac jak wplywowe jest to miejsce, jesli tak swiatowej klasy zespol przyjezdza dawac koncert dla 100 czy 300 osob.
To na razie tyle z relacji z Miami!
Wednesday, August 18, 2010
Montauk
Long Island to dluga wyspa. Mierzy gdzies ze 200km rozciagniete zachod-wschod - zaczyna sie jeszcze w NYC (Brooklyn i Queens leza juz na LI), pod koniec rozwidlajac sie na North i South Fork. Na LI wynosza sie niektorzy nowojorczycy, by mieszkac w domach na przedmiesciach malych miasteczek. Mieszkajac 50 mil od NYC w domu za przykladowe 300tys$,mozna dostac sie na Penn Station w 1-1,5h - pewnie tyle samo ile przemieszczenie sie samochodem do centrum NYC.
Wyspa rozwidla sie pod koniec na dwia polwyspy - North i South Fork. South Fork to miejsce, gdzie osiedlaja sie najbogatsi, ceny nieruchomosci sa tam duzo wyzsze - przez niezle plaze i warunki do surfowania. Na North Fork jest usytuowane wiele winnic i wiecej przyrody niz na poludniowym krancu. Ostatnio sie to zmienia i coraz wiecej ludzi chce mieszkac na North Fork.
Monika, Ania i ja w ktorys z pierwszych weekendow miedzy sesjami ruszylismy do Montauk - miasta na wschodnim krancu North Fork. Naszym celem w Montauk byla 4ta najwyzsza w USA latarnia morska, a z ciekawszych rzeczy zamierzalismy przejechac te 50 mil z Center Moriches stopem, pogadac z kierowcami, spotkac w drodze surferow i nauczyc sie surfowac.
Od rana zaczelismy doskonale wypelniac plan. Zatrzymywalo sie nawet stosunkowo wielu kierowcow, jak na niedziele - moze nawet wiecej niz w niedziele w Polsce. Wszyscy tez, jak to w niedziele, zmierzali na krotkie odleglosci. Nasz pierwszy kierowca (standardowo jak to w niedziele) podwiozl nas 2 mile, bo tylko tyle wracal z kosciola. Natomiast niestandardowo jak na niedziele ludzie mieli duzo miejsca w autach - ale to dlatego ze ich auta sa 3x wieksze.
Stojac jeszcze pod naszym obozem zatrzymal sie mlody ziomek, Ashley, ktory podal nam swoj numer telefonu i powiedzial, ze bedzie jechal do Montauk, ale dopiero za 2h- jesli nic nie zlapiemy, to mamy sie odezwac. Po 2h, przejechanych kilku milach i telefonicznej z nim rozmowie, niestety sie jednak nie pojawil. Jadac z dziesiecioma kierowcami i pokonujac ledwo 25 mil przesiedlismy sie w kolej, ale tylko dlatego, ze ostatni kierowca mowil kiepsko po angielsku i nie zrozumial, ze chcemy wysiasc na drodze, a nie dworcu. Pociagiem dojechalismy do miasteczka Montauk, ktore to jest typowym morskim kurortem, a akurat wszystkie bary tetnily zyciem, bo rozgrywany byl final mistrzostw swiata w pilce noznej. Do latarni i nad wschodni skrawek wyspy pozostalo jednak jeszcze kilka mil.
Czlapiac w goracym sloncu (95F/35C), pokonujac tyle na pieszo, co autem, bedac 3 mile od latarni, zatrzymuje sie prawdopodobnie juz nasz ostatni kierowca.. a tu zza szyby wylania sie Ashley, z ktorym gadalismy jeszcze w Moriches! Nie bedziemy narzekac, ze pozniej nie odbieral telefonow, jesli podwiozl nas nad ocean. A jechal ze swiomi ziomkami na sufing! Nawet zaproponowali nam wspolne plywanie, ale ostatecznie chyba z braku czasu nie sprobowalismy surfowania na wschodnim wybrzezu i spacerujac godzine po plazy, wyrzuszylismy w droge powrotna.
Warto dodac, ze na Long Island jest duze skupisko Polonii. Ashley na przyklad ma dziadka z Polski. Nasi inni kierowcy tez mowili o jakis przodkach z Polski. Polski heritage maja tez wolontariusze z campu i w ogole mnostwo tu osob. Najblizsze wieksze miasto od Moriches to Riverhead, ktore jest nazywane polskim miastem - jest tam sporo Polakow i polskie sklepy. A w najblizszy weekend jest weekendowy polski festyn, dosc znany na LI, na ktory sie wybieram, ale sprawozdanie z niego innym razem.
Milo tez, ze Amerykanie naprawde sa mili. Wbrew temu, ze wszyscy swiruja na punkcie stopowania i ostrzegaja nas, ze to bardzo niebezpieczne, to sporo ludzi sie zatrzymywalo (dwa razy jechalismy wczesniej stopem w 5 osob! w tym 2 na pace pickupa). Moze rodzice naszych camperow nie sa reprezentatywna probka amerykanskiego spoleczenstwa, ale wszyscy sa mili, doceniaja nasza prace, daja spore napiwki, zapraszaja nas do domow, ktoras mama kupila bilety na musical na Broadwayu dla counsellorow opiekujacych sie jej dzieckiem, a mi mama mojego campera przywiozla wlasnie z Riverhead z polskiego sklepu ciasto drozdzowe i polskie batony.
Podsumowujac podroz, z Montauk z racji poznej pory wracalismy koleja, ale czekajac na przesiadke ruszylismy na zwiedzing pobliskiego miasteczka i w ten sposob trafilismy do warsztatu prowadzonego przez Turkow, ktorzy nie dosc, ze napoili nas i pozywili, to jeszcze dowiezli na camp. Szkoda tylko, ze z biegiem drogi okazalo sie, ze byli troche pod wplywem alkoholu. Stoping ma i gorsze strony :)
Wyspa rozwidla sie pod koniec na dwia polwyspy - North i South Fork. South Fork to miejsce, gdzie osiedlaja sie najbogatsi, ceny nieruchomosci sa tam duzo wyzsze - przez niezle plaze i warunki do surfowania. Na North Fork jest usytuowane wiele winnic i wiecej przyrody niz na poludniowym krancu. Ostatnio sie to zmienia i coraz wiecej ludzi chce mieszkac na North Fork.
Monika, Ania i ja w ktorys z pierwszych weekendow miedzy sesjami ruszylismy do Montauk - miasta na wschodnim krancu North Fork. Naszym celem w Montauk byla 4ta najwyzsza w USA latarnia morska, a z ciekawszych rzeczy zamierzalismy przejechac te 50 mil z Center Moriches stopem, pogadac z kierowcami, spotkac w drodze surferow i nauczyc sie surfowac.
Od rana zaczelismy doskonale wypelniac plan. Zatrzymywalo sie nawet stosunkowo wielu kierowcow, jak na niedziele - moze nawet wiecej niz w niedziele w Polsce. Wszyscy tez, jak to w niedziele, zmierzali na krotkie odleglosci. Nasz pierwszy kierowca (standardowo jak to w niedziele) podwiozl nas 2 mile, bo tylko tyle wracal z kosciola. Natomiast niestandardowo jak na niedziele ludzie mieli duzo miejsca w autach - ale to dlatego ze ich auta sa 3x wieksze.
Stojac jeszcze pod naszym obozem zatrzymal sie mlody ziomek, Ashley, ktory podal nam swoj numer telefonu i powiedzial, ze bedzie jechal do Montauk, ale dopiero za 2h- jesli nic nie zlapiemy, to mamy sie odezwac. Po 2h, przejechanych kilku milach i telefonicznej z nim rozmowie, niestety sie jednak nie pojawil. Jadac z dziesiecioma kierowcami i pokonujac ledwo 25 mil przesiedlismy sie w kolej, ale tylko dlatego, ze ostatni kierowca mowil kiepsko po angielsku i nie zrozumial, ze chcemy wysiasc na drodze, a nie dworcu. Pociagiem dojechalismy do miasteczka Montauk, ktore to jest typowym morskim kurortem, a akurat wszystkie bary tetnily zyciem, bo rozgrywany byl final mistrzostw swiata w pilce noznej. Do latarni i nad wschodni skrawek wyspy pozostalo jednak jeszcze kilka mil.
Czlapiac w goracym sloncu (95F/35C), pokonujac tyle na pieszo, co autem, bedac 3 mile od latarni, zatrzymuje sie prawdopodobnie juz nasz ostatni kierowca.. a tu zza szyby wylania sie Ashley, z ktorym gadalismy jeszcze w Moriches! Nie bedziemy narzekac, ze pozniej nie odbieral telefonow, jesli podwiozl nas nad ocean. A jechal ze swiomi ziomkami na sufing! Nawet zaproponowali nam wspolne plywanie, ale ostatecznie chyba z braku czasu nie sprobowalismy surfowania na wschodnim wybrzezu i spacerujac godzine po plazy, wyrzuszylismy w droge powrotna.
Warto dodac, ze na Long Island jest duze skupisko Polonii. Ashley na przyklad ma dziadka z Polski. Nasi inni kierowcy tez mowili o jakis przodkach z Polski. Polski heritage maja tez wolontariusze z campu i w ogole mnostwo tu osob. Najblizsze wieksze miasto od Moriches to Riverhead, ktore jest nazywane polskim miastem - jest tam sporo Polakow i polskie sklepy. A w najblizszy weekend jest weekendowy polski festyn, dosc znany na LI, na ktory sie wybieram, ale sprawozdanie z niego innym razem.
Milo tez, ze Amerykanie naprawde sa mili. Wbrew temu, ze wszyscy swiruja na punkcie stopowania i ostrzegaja nas, ze to bardzo niebezpieczne, to sporo ludzi sie zatrzymywalo (dwa razy jechalismy wczesniej stopem w 5 osob! w tym 2 na pace pickupa). Moze rodzice naszych camperow nie sa reprezentatywna probka amerykanskiego spoleczenstwa, ale wszyscy sa mili, doceniaja nasza prace, daja spore napiwki, zapraszaja nas do domow, ktoras mama kupila bilety na musical na Broadwayu dla counsellorow opiekujacych sie jej dzieckiem, a mi mama mojego campera przywiozla wlasnie z Riverhead z polskiego sklepu ciasto drozdzowe i polskie batony.
Podsumowujac podroz, z Montauk z racji poznej pory wracalismy koleja, ale czekajac na przesiadke ruszylismy na zwiedzing pobliskiego miasteczka i w ten sposob trafilismy do warsztatu prowadzonego przez Turkow, ktorzy nie dosc, ze napoili nas i pozywili, to jeszcze dowiezli na camp. Szkoda tylko, ze z biegiem drogi okazalo sie, ze byli troche pod wplywem alkoholu. Stoping ma i gorsze strony :)
usa basketball
Chcac uczcic swieto Matki Boskiej Zielnej, ruszylismy do Nowego Jorku na obchody World Basketball Festival, ktore odbywaly sie w 241 rocznice urodzin Napoleona Bonaparte w Madison Square Garden. Bylem troche podekscytowany myslac o wszystkich gwiazdach NBA, ktore zobacze na boisku. Grac mial bowiem sklad USA przeciwko reprezentacji Francji oraz Chin kontra Porto Rico. Na szczescie juz na poczatku moglem sie rozczarowac, gdyz w pierwszym skladzie nie wyszedl ani LeBron James ani Carmelo Anthony. Pozdrawiajac Domina nadmienie, ze gral Lamar Odom, a pozdrawiajac Polakow podam, iz trenerem USA teamu jest Mike Krzyzewski, syn chicagowskiego emigranta z Polski.
Ogladanie koszykowki na swiatowym poziomie w Madison Square Garden to pierwszorzedna rozrywka. Nie dosc, ze gra troche sie rozni od polskiego kosza (zawodnicy nba naprawde doskakuja do obreczy, a nawet robia wsady. wlasciwie to polowa punktow jest zdobywana z jakiegos slam dunka lub innego alley oopa - nie to co w Polsce). W przerwach miedzy kwartami wystepowaly zarowno cheerleaderki, jak i Azjaci tanczacy z szablami (to chyba by zaspokoic Chinczykow tlumnie zgromadzonych na trybunach) oraz mistrzowie USA w skokach na trampolinie (nowa technika skokow na trampolinie to skok na desce snowboardowej). Bawili sie tam tez 'Kiss Cam' czyli na telebimach pojawiala sie para z trybun, ktora miala sie pocalowac przed cala widownia. Normalnie jak w filmach. Dla mnie jednak najwieksza rozrywke stanowila Eva Longoria, ktora w pierwszym rzedzie siedziala obok niegrajacego meza, Tonego Parkera oraz ich ziomka kopiacego pile ostatnio w Nowym Jorku - Thierry'ego Henry'ego.
Ogladanie koszykowki na swiatowym poziomie w Madison Square Garden to pierwszorzedna rozrywka. Nie dosc, ze gra troche sie rozni od polskiego kosza (zawodnicy nba naprawde doskakuja do obreczy, a nawet robia wsady. wlasciwie to polowa punktow jest zdobywana z jakiegos slam dunka lub innego alley oopa - nie to co w Polsce). W przerwach miedzy kwartami wystepowaly zarowno cheerleaderki, jak i Azjaci tanczacy z szablami (to chyba by zaspokoic Chinczykow tlumnie zgromadzonych na trybunach) oraz mistrzowie USA w skokach na trampolinie (nowa technika skokow na trampolinie to skok na desce snowboardowej). Bawili sie tam tez 'Kiss Cam' czyli na telebimach pojawiala sie para z trybun, ktora miala sie pocalowac przed cala widownia. Normalnie jak w filmach. Dla mnie jednak najwieksza rozrywke stanowila Eva Longoria, ktora w pierwszym rzedzie siedziala obok niegrajacego meza, Tonego Parkera oraz ich ziomka kopiacego pile ostatnio w Nowym Jorku - Thierry'ego Henry'ego.
Subscribe to:
Posts (Atom)