Wednesday, August 18, 2010

Montauk

Long Island to dluga wyspa. Mierzy gdzies ze 200km rozciagniete zachod-wschod - zaczyna sie jeszcze w NYC (Brooklyn i Queens leza juz na LI), pod koniec rozwidlajac sie na North i South Fork. Na LI wynosza sie niektorzy nowojorczycy, by mieszkac w domach na przedmiesciach malych miasteczek. Mieszkajac 50 mil od NYC w domu za przykladowe 300tys$,mozna dostac sie na Penn Station w 1-1,5h - pewnie tyle samo ile przemieszczenie sie samochodem do centrum NYC.

Wyspa rozwidla sie pod koniec na dwia polwyspy - North i South Fork. South Fork to miejsce, gdzie osiedlaja sie najbogatsi, ceny nieruchomosci sa tam duzo wyzsze - przez niezle plaze i warunki do surfowania. Na North Fork jest usytuowane wiele winnic i wiecej przyrody niz na poludniowym krancu. Ostatnio sie to zmienia i coraz wiecej ludzi chce mieszkac na North Fork.

Monika, Ania i ja w ktorys z pierwszych weekendow miedzy sesjami ruszylismy do Montauk - miasta na wschodnim krancu North Fork. Naszym celem w Montauk byla 4ta najwyzsza w USA latarnia morska, a z ciekawszych rzeczy zamierzalismy przejechac te 50 mil z Center Moriches stopem, pogadac z kierowcami, spotkac w drodze surferow i nauczyc sie surfowac.

Od rana zaczelismy doskonale wypelniac plan. Zatrzymywalo sie nawet stosunkowo wielu kierowcow, jak na niedziele - moze nawet wiecej niz w niedziele w Polsce. Wszyscy tez, jak to w niedziele, zmierzali na krotkie odleglosci. Nasz pierwszy kierowca (standardowo jak to w niedziele) podwiozl nas 2 mile, bo tylko tyle wracal z kosciola. Natomiast niestandardowo jak na niedziele ludzie mieli duzo miejsca w autach - ale to dlatego ze ich auta sa 3x wieksze.

Stojac jeszcze pod naszym obozem zatrzymal sie mlody ziomek, Ashley, ktory podal nam swoj numer telefonu i powiedzial, ze bedzie jechal do Montauk, ale dopiero za 2h- jesli nic nie zlapiemy, to mamy sie odezwac. Po 2h, przejechanych kilku milach i telefonicznej z nim rozmowie, niestety sie jednak nie pojawil. Jadac z dziesiecioma kierowcami i pokonujac ledwo 25 mil przesiedlismy sie w kolej, ale tylko dlatego, ze ostatni kierowca mowil kiepsko po angielsku i nie zrozumial, ze chcemy wysiasc na drodze, a nie dworcu. Pociagiem dojechalismy do miasteczka Montauk, ktore to jest typowym morskim kurortem, a akurat wszystkie bary tetnily zyciem, bo rozgrywany byl final mistrzostw swiata w pilce noznej. Do latarni i nad wschodni skrawek wyspy pozostalo jednak jeszcze kilka mil.

Czlapiac w goracym sloncu (95F/35C), pokonujac tyle na pieszo, co autem, bedac 3 mile od latarni, zatrzymuje sie prawdopodobnie juz nasz ostatni kierowca.. a tu zza szyby wylania sie Ashley, z ktorym gadalismy jeszcze w Moriches! Nie bedziemy narzekac, ze pozniej nie odbieral telefonow, jesli podwiozl nas nad ocean. A jechal ze swiomi ziomkami na sufing! Nawet zaproponowali nam wspolne plywanie, ale ostatecznie chyba z braku czasu nie sprobowalismy surfowania na wschodnim wybrzezu i spacerujac godzine po plazy, wyrzuszylismy w droge powrotna.

Warto dodac, ze na Long Island jest duze skupisko Polonii. Ashley na przyklad ma dziadka z Polski. Nasi inni kierowcy tez mowili o jakis przodkach z Polski. Polski heritage maja tez wolontariusze z campu i w ogole mnostwo tu osob. Najblizsze wieksze miasto od Moriches to Riverhead, ktore jest nazywane polskim miastem - jest tam sporo Polakow i polskie sklepy. A w najblizszy weekend jest weekendowy polski festyn, dosc znany na LI, na ktory sie wybieram, ale sprawozdanie z niego innym razem.

Milo tez, ze Amerykanie naprawde sa mili. Wbrew temu, ze wszyscy swiruja na punkcie stopowania i ostrzegaja nas, ze to bardzo niebezpieczne, to sporo ludzi sie zatrzymywalo (dwa razy jechalismy wczesniej stopem w 5 osob! w tym 2 na pace pickupa). Moze rodzice naszych camperow nie sa reprezentatywna probka amerykanskiego spoleczenstwa, ale wszyscy sa mili, doceniaja nasza prace, daja spore napiwki, zapraszaja nas do domow, ktoras mama kupila bilety na musical na Broadwayu dla counsellorow opiekujacych sie jej dzieckiem, a mi mama mojego campera przywiozla wlasnie z Riverhead z polskiego sklepu ciasto drozdzowe i polskie batony.

Podsumowujac podroz, z Montauk z racji poznej pory wracalismy koleja, ale czekajac na przesiadke ruszylismy na zwiedzing pobliskiego miasteczka i w ten sposob trafilismy do warsztatu prowadzonego przez Turkow, ktorzy nie dosc, ze napoili nas i pozywili, to jeszcze dowiezli na camp. Szkoda tylko, ze z biegiem drogi okazalo sie, ze byli troche pod wplywem alkoholu. Stoping ma i gorsze strony :)

usa basketball

Chcac uczcic swieto Matki Boskiej Zielnej, ruszylismy do Nowego Jorku na obchody World Basketball Festival, ktore odbywaly sie w 241 rocznice urodzin Napoleona Bonaparte w Madison Square Garden. Bylem troche podekscytowany myslac o wszystkich gwiazdach NBA, ktore zobacze na boisku. Grac mial bowiem sklad USA przeciwko reprezentacji Francji oraz Chin kontra Porto Rico. Na szczescie juz na poczatku moglem sie rozczarowac, gdyz w pierwszym skladzie nie wyszedl ani LeBron James ani Carmelo Anthony. Pozdrawiajac Domina nadmienie, ze gral Lamar Odom, a pozdrawiajac Polakow podam, iz trenerem USA teamu jest Mike Krzyzewski, syn chicagowskiego emigranta z Polski.

Ogladanie koszykowki na swiatowym poziomie w Madison Square Garden to pierwszorzedna rozrywka. Nie dosc, ze gra troche sie rozni od polskiego kosza (zawodnicy nba naprawde doskakuja do obreczy, a nawet robia wsady. wlasciwie to polowa punktow jest zdobywana z jakiegos slam dunka lub innego alley oopa - nie to co w Polsce). W przerwach miedzy kwartami wystepowaly zarowno cheerleaderki, jak i Azjaci tanczacy z szablami (to chyba by zaspokoic Chinczykow tlumnie zgromadzonych na trybunach) oraz mistrzowie USA w skokach na trampolinie (nowa technika skokow na trampolinie to skok na desce snowboardowej). Bawili sie tam tez 'Kiss Cam' czyli na telebimach pojawiala sie para z trybun, ktora miala sie pocalowac przed cala widownia. Normalnie jak w filmach. Dla mnie jednak najwieksza rozrywke stanowila Eva Longoria, ktora w pierwszym rzedzie siedziala obok niegrajacego meza, Tonego Parkera oraz ich ziomka kopiacego pile ostatnio w Nowym Jorku - Thierry'ego Henry'ego.

Sunday, August 8, 2010

5-day-break

Po 5 tygodniach ciezkiej pracy, spedzonych siedzac na basenie i grajac w kosza, w koncu nadeszla upragniona 5-dniowa przerwa. Kompilujac malo czasu i duzo planow zdecydowalismy, ze w sobote jedziemy przez NYC do Bostonu, gdzie spedzamy noc w hostelu. Niedziele poswiecamy na zwiedzing stolicy stanu Massachusetts, a nastepnie bierzemy nocny autobus z powrotem do NYC. A od poniedzialku ruszamy z chinskim biurem podrozy na 3-dniowy tour przez Filadelfie i Washington DC nad Niagare, w drodze powrotnej zahaczajac o kraine Tysiaca Wysp (bardzo lubimy ten dressing do salatek).

Wycieczke zaczelismy od chwilowych zgrzytow z rozkladem pociagow z Long Island do Big Apple, lecz po dotarciu do Nowego Jorku wpadlismy od razu w szal wakacji. Moniki zachecone wyjatkowym asortymentem H&M probowaly wybrac cos dla siebie. (do Bostonu ruszylismy w 4 osoby: obie Moniki, Tobias i ja, natomiast na chinskim tourze mieli dolaczyc do nas pozostali czlonkowie Teamu Poland, czyli Ewa, Lukasz, Ania i Tomek). Posilajac sie chinszczyzna na rogu 7th Ave i 34th St, popijajac kawa ze Starbucksa i obserwujac zycie nowojorczykow oraz miejscowych turystow dotarlismy do momentu znalezienia autobusu firmy Megabus, ktory za 13$ dowiozl nas do Bostonu. Autobus byl nawet wyposazony w gniazdka z pradem oraz wifi, wiec my wyposazeni w iPhone'y rozpoczelismy swoja 4-godzinna przygode z facebookiem.

Boston
W Bostonie czekal na nas taksowkarz, ktory po angielsku umial ustawic tylko gps. W hostelu tez nie zastalismy klimy ni sniadania, lecz nastepnego dnia w dobrych nastrojach wyruszylismy na sightseeing. Jako przedstawiciele inteligencji zaczelismy zwiedzanie od uniwersytetow: najpierw MIT - Massachusetts Institute of Technology czyli jedna z najlepszych politechnik i kuzni wynalazcow i noblistow na swiecie. Ichni campus moze dziwic, gdyz bardziej od prestizowej uczelni przypomina dzielnice przemyslowa. Warto natomiast wstapic do uczelnianego muzeum po niezle pamiatki ze sklepiku oraz dobra wystawe poswiecona robotyce i rozwojowi sztucznej inteligencji.

Nastepnym punktem zwiedzania byl Harvard, polozony w Cambridge, w obrebie Greater Boston. Dla tych co nie slyszeli, to tez niezly uniwersytet. Czasami jacys prezydenci go koncza. Ta dzielnia z kolei mocno oczarowuje, ladne uliczki wygladajace jak typowe amerykanskie campusy z filmow, poza tym studenckie zycie na ulicach, darmowe wycieczki po Harvardzie organizowane przez studentow, male knajpy i bary po przystepnych cenach (polecamy Veggie Planet, gdzie za 6-8$ mozna zjesc przepyszne wege zarcie (jak tofu z brokulami i ryzem na pizzy), wysluchac grajka z 11-strunowa gitara/lutnia, pogadac z kelnerkami czy zaprosic je do Polski), a takze sklepy z uzywanymi ksiazkami (np. najnowsze wydania ksiazek ekonomicznych noblistow za 5-15$, znalezlismy tez Kapuscinskiego, Gombrowicza czy Balcerowicza). Nie omieszkalem pofatygowac sie na Harvard Business School.

Czas nas gonil, wiec szybko ruszylismy na USS Constitution, czyli 'najstarszy plywajacy i pozostajacy w czynnej sluzbie okret swiata' (z 1797r.). Dla fanow zeglarstwa i historii ta fregata to must-see, ale i dla laikow bedzie to ciekawy punkt zwiedzania.

Obchod bostonskiego downtown zostawilismy na koniec. Boston slynie z wielu pierwszych rzeczy w Ameryce, jak pierwsza gazeta, szkola czy restauracja. Podazajac Liberty Trail udalo nam sie zobaczyc prawie wszystko. Boston jest klimatycznym miastem, obfitym w bary, restauracje czy puby. Krecac sie po centrum trafilismy na wloska parade przypominajaca polskie dozynki czy grupe Jamajczykow dajacych spory street art performance, wiec sporo sie dzieje, a ludzie sa aktywni. Z mojego punktu widzenia troche tylko szkoda, ze idac ulica lewa jej strona moze byc naprawde zachecajaca, natomiast druga juz brudna, nieodrestaurowana i brzydka. Na szczescie zawsze mozna wrocic do Nowego Jorku, gdzie istnieje idealny Manhattan.

Chinese Tour
Chociaz wszyscy jestesmy zwolennikami miedzynarodowej integracji i tak, jezyk chinski nas mocno kreci, to wybor biura podrozy, a i w ogole formy podrozowania (tour? organizowany przez agencje? troche malo backpackersko) padl nie ze wzgledow kulturalnych, a.. finansowych. Otoz wycieczka ta na osobe kosztowala tylko 90 bucksow. Dla porownania autobus/pociag nad Niagare z NYC w obie strony kosztuje tez ok. 90$! Znajdujac te oferte bylem niezle zaskoczony, szczegolnie ze w cene wliczony byl przejazd na trasie NYC-Philly-Washington DC-Niagara Falls-Thousand Islands Region-NYC oraz dwa noclegi w motelach. Dlatego tez jakikolwiek ten wyjazd mialby nie byc, poki zyw ruszylismy na niego.

Wycieczka (jakzeby inaczej) wyruszala z Chinatown na dolnym Manhattanie. Choc wszyscy niewyspani, to z samego rana zaczelismy zdobywac wiedze i poznalismy nowa funkcje ulicy (patrz geografia): turystyczna: (specjalizacja) miejsce spotkan wycieczek. W Polsce juz wymyslilismy, ze parkingi sa bardziej przestronne do tego typu celow, lecz w Chinatown waskie ulice jak znalazl pasuja na miejsce spotkan wycieczek. Szczegolnie ze w jednym miejscu spotyka sie kilka biur podrozy, kazde organizuje kilka wycieczek, w tym kilka w te podobne miejsca. A fakt, ze wszystko napisane jest po chinsku nie pomaga .

W koncu trafilsmy na Andy'ego, naszego chinskiego przewodnika, ktory oprocz wtracania 'ok' co 3 wyrazy mowil tez niezle po angielsku. Po wysluchaniu kilku ciekawych informacji jak to, ze Nowy Jork ma czesto korki i duzo mieszkancow, oddaniu dodatkowej kasy na przewodnika i wstepy do muzeow, kina i na statki pod Niagara i na wyspach (kolejne ~70 dolarsow) moglismy oddac sie naszym ulubionym rozrywkom czyli odsypianiu i graniu w statki. Warto dodac, ze w autobusie 30 osob bylo skosnookich, 7 z Dominikany, 7 z Polski i jedna z Austrii, a wycieczka byla oprowadzana rownolegle po angielsku i chinsku.

Filadelfia
O naszym pierwszym celu podrozy, czyli Filadelfii, trudno sie wypowiedziec - spedzilismy tam az godzine. Mimo to widzielismy Liberty Bell, City Hall oraz sprobowalem Phiily Cheese Steak, ktore nie zasluguje na cene 7 dolcow. To po prostu jakies mieso z serem w bulce, czyli kebab jest nawet troche lepszy.

Waszyngton
Nastepnie ruszylismy na Washington DC. Stolica USA jest naprawde okazala. Liczy jakies pol miliona mieszkancow, ale sprawia wrazenie naprawde masywnego miejsca. Wszystkie highlights sa monumentalne, zbudowane z podobnego szarego materialu. Warto zobaczyc Lincoln i Jefferson Memorials oraz Washington Monument czyli miejsca poswiecone pamieci amerykanskich bohaterow. Wstep do Muzeow Smithsonianskich jest za darmo i zdecydowanie warto poswiecic na nie troche czasu. My bylismy w Air&Space Museum. Do Bialego Domu wejscie trzeba rezerwowac kilka miesiecy wczesniej, wiec zobaczylismy Casablanke tylko z daleka. (Dachu domu prezydenta bronili terrorysci.) The Capitol jest jeszcze bardziej majestatyczny niz reszta. Naprawde warto pochodzic po Waszyngtonie przynajmniej dwa dni, my mielismy tylko pol. Oszukani przez przewodnika nazwa Muzeum Prezydenckie kupilismy bilety do waszyngtonskiej Madame Tussaud, czyli 20$ dosyc rozrywkowo roztrwonione. Na szczescie figury woskowe nie byly najgorsze, wiec strata 20$ bolala troche mniej. Oczywiscie zdjecie w Oval Office jest zdecydowanie bezcenne, ale nie dla nas. Gdybysmy zrobili cos zlego camperom, to i siedzibe FBI widzielismy.
Nastal wieczor, wiec w drodze do motelu wstapilismy na kolacje w chinskim bufecie, gdzie za 15$ niektorzy delektowali sie szwedzkim stolem chinskiego zarcia, ktore bylo nie do przejedzenia. Owoce morza i inne chinskie rozmaitosci podkrecily temperature mojego zoladka. Niestety troche w zla strone.

Nastepny dzien to 8h podrozy autobusem przerwane wizyta w Corning Glass Museum. O tym tez trudno nam sie wypowiedziec, gdyz zadne dziecko z nas nie kupilo biletu wstepu. Nie skusilismy sie wizyta w najwiekszym muzeum szkla na swiecie. Chyba dobrze zrobilismy.

Niagara
My czekalismy na popoludniowy przyjazd nad Niagare! Niagara jest naprawde ladna, choc padaly glosy, ze troche mniejsza niz nam sie wydawalo z ksiazek. Wlasciwie to dwa czy trzy wodospady, z czego najwiekszy jest na tyle spory, ze spadajaca woda rozbijajac sie o tafle tworzy tak spora mgle, ze ciezko sie jest temu wodospadowi przyjrzec. Widok Niagary przedstawianej najczesciej na zdjeciach to wcale nie najwiekszy wystepujacy tam wodospad. Sporo glosow twierdzi, ze widok jest lepszy z kanadyjskiej strony, jednak po naszej wizycie zaczalem w to watpic.
W ogole Niagara Falls to calkiem spore miasto po obu stronach granicy amerykansko-kanadyjskiej. Panstwa dzieli Niagara River, a laczy okazaly most. Woda w Niagarze pochodzi z jeziora Ontario. Kiedys, gdy zima byla wyjatkowo sroga i jezioro zostalo mocno skute lodem, woda przestala spadac przez 30h. Kilkoro smialkow badz zwyklych ludzi w nieodpowiednim miejscu sprobowalo spadku razem z woda i wg danych z filmu w kinie pod Niagara az 10 z 15 przezylo. Przezyla miedzy innymi kobieta, ktora chciala splynac beczka oraz mezczyzna, ktory spadl ze swoim parostatkiem. Obiad ponownie jedlismy orientalny, lecz tym razem wybor padl na India Food.

Thousand Islands Region
to kolejne miejsce na granicy amerykansko-kanadyjskiej, ktore zwiedzalismy trzeciego dnia wycieczki. Jedyna atrakcja tego dnia (oprocz przedniego towarzystwa w autobusie) byl rejs statkiem po jeziorze z tymi wyspami. Zobaczylismy zamek o romantycznej historii jak kazdy zamek oraz najkrotszy most laczacy dwa (wyzej wymienione) panstwa. Kapitan zabral nas tez na wody kanadyjskie, wiec przez 10 minut nielegalnie emigrowalem do Kanady. Rejs i wysepki malownicze.

Wieczorem wrocilismy na Manhattan, potem dojechalismy na Penn Station, gdzie oddalismy sie malemu shoppingowi w oczekiwaniu na pociag linii Long Island Rail Road. Kolo polnocy bylismy z powrotem na campie.

To tyle z tej przydlugiej, typowo blogowej notatki. Z zalozenia opowiadania tu mialy byc krotsze i mniej nudne, ale tym razem odeszlismy od zalozen. Pewnie po powrocie z jakis pojedynczych wyjazdow w przyszlosci bede zamieszczal podobne sprawozdania.
Obiecuje tez niedlugo wstawic kilka notek opisujacych wczesniejsze, lipcowe wydarzenia.

Saturday, August 7, 2010

zagle z Jean and Ronem

Koniec ze wstepami, przechodzimy do rzeczy. W ubiegly weekend wybralismy sie z Jean and Ronem na zagle do Riverhead, nad zatoke oddzielajaca North od South Fork (dwa polwyspy wystajace na wschod z Long Island). Jean to dyrektorka campu - tzn dwa tygodnie temu przeszla na emeryture.

W Ameryce robi sie to w wieku 74 lat - Jean jest tak energetic, ze nurkuje, biega i zegluje, a ostatnio jeszcze zarzadzala Camp Paquatuck. Jak przyjechalismy po raz pierwszy na camp, to wlasnie taka Grandma rozdawala wszystkim hugi. Ron to jej maz, ktory prowadzi Trading Post, czyli miejsce gdzie dzieci raz dziennie przychodza po lody, slodycze i inne coca cole. To dosc pozyteczna instytucja, bo zawsze mozna powiedziec camperowi: 'Behave or there will be no Trading Post today!'.
Oni wlasnie zaprosili w ostatnia sobote troche Polakow na swoja zaglowke. Lodka troche nie imponowala, bo wygladala jak polska Sasanka, ale czas spedzilismy really lovely, wialo niezle i bylo ok.

Jean i Ron zbieraja samochody i maja ich okolo 10, w tym kilka starszych od nich (przypominam: ponad 70 lat). Kiedys Ron przyjechal swoim Fordem A (model z poczatku lat 30'. nastepca kultowego forda T. to o nim chodzily dzolki, ze mozna miec samochod w kazdym kolorze, o ile kolorem tym bedzie czarny). Maja tez kilka starych ciezarowek.. Ciekawa natomiast rzecza jest, ze chociaz w ich kolekcji wszystkie auta pochodza od krajowych producentow, to ich codziennymi samochodami staly sie japonskie Toyoty. (tutaj ekonomiczne wprowadzenie) Ilustruje to amerykanski trend do przerzucania sie na japonskie wozy, tansze, a rownie dobre jakosciowo. Jesli dobrze pamietam, to tuz przed kryzysem (czyli dwa lata temu) Toyota w liczbie sprzedanych samochodow w USA wyprzedzila wszystkich amerykanskich producentow. Tym samym amerykanska (byla?) Wielka Trojka z Detroit (General Motors, Ford i Chrysler) musi sobie radzic nie tylko ze spadkiem popytu spowodowanym globalnym oslabieniem konsumpcji, ale i zagraniczna konkurencja.