Wednesday, September 8, 2010

POWROT DO NYC!!!

Wiadomosc z ostatniej chwili: nie zostalem zastrzelony na Brooklynie.

Przybylem sobie spokojnie do NYC samolotem z Chicago. Podroz autobusem z LaGuardii na Manhattan (przez Queens i Harlem) przypominala podroz sama w sobie. Mialem wrazenie, ze jestesmy w Afryce i nie tylko przez kolor skory pasazerow. Niemilosierny scisk, polowa autobusu sie kloci z kierowca, ze ma za duze opoznienie, kierowca jest easy-going jakby wiecznie jaral ziolo, w srodku drogi trzeba przeprowadzic akcje zaladowania pasazera na wozku inwalidzkim do autobusu, co sie przypadkowo udaje, ludzie dalej nie wiadomo czemu sa niezadowoleni.. Ech, Afryka. Z drugiej strony po chwili rozmowy z facetem w srednim wieku okazuje sie ze jest on profesorem z Hiszpanii wizytujacym uniwersytety w Stanach, gosciu wypytuje sie mnie o Walese, czy jeszcze zyje, ja mu odpowiadam, ze nawet tak i ze wlasnie mialem go we wrzesniu odwiedzic (dostalem zapro z gdanskiego Europejskiego Centrum solidarnosci na miedzynarodowy spotkanie pod koniec wrzesnia polaczone z dyskusjami, wykladami i wycieczkami do Sztutowa, Westerplatte itd). Potem gadam z Frederickiem, gosciem okolo czterdziestki, o Polsce, Europie, ekonomii, Stanach, prezydencie Obamie, gieldzie w Chicago. Prawie juz mnie zaprosil do siebie na Manhattan. Ja jednak grzecznie uznalem, ze moze jednak jeszcze znowu wprosze sie do Johna, naszego nowojorskiego couchsurfowego przyjaciela.

John jednak nie odbieral telefonow juz drugi dzien, a wczesniej nie odpowiadal na maile. Wchodze totez do McDonaldsa na obiad i porcje darmowego wifi. Pierwsza wiadomosc: John napisal kolo poludnia, ze jednak nie moze hostowac. Mimo to dobrze, ze jestem na Upper West Side, na 104th ulicy - i tak musze do niego pojsc, bo zostawilem wczesniej jeden plecak. Biore sie zatem do roboty i szukam noclegu. Wszystko na hostelbookers i hostelworld zajete! Nie majac wiekszych nadziei, pisze posta na couch surfie w last minute request nyc. Chociaz sie tego nie spodziewalem, az dwie osoby odpisaly, ale jednak nic nie wyszlo z noclegu. Zaczynam bardziej szukac hostelu. Pamietam jeszcze, ze ewentualnie moglbym pojechac z powrotem na camp (rozwiazanie skrajne, bo wcale nie taniej, po co tam jechac i w ogole). W miedzyczasie odpisuje Harry'emu (Amerykanin poznany go w Damaszku) - umowilismy sie na miting w srode, w wiadomosci wspominam, ze nie mam noclegu. W srode umowilem sie tez z Nicole, ktora pracowala tez na Paquatucku, na musical na broadwayu. Nicole mieszka z godzine drogi z Manhattanu, ale wczesniej powiedziala, ze raczej we wtorek nie moze mnie nocowac.
Po dosc dlugich poszukiwaniach i jeszcze dluzszym czasie spedzonym na fejsie obijajac sie i siedzac w milym macu, decyduje sie zabookowac 2 noce w hostelu na brooklynie - kazda za 50$. Normalnie nie zaplacilbym wiecej niz 40$ za nocleg tu, ale troche juz bylem zdesperowany, robilo sie coraz pozniej. Nagle patrze na zegarek i cos mi nie gra: nie jest 6pm jak myslalem, tylko 7! Zapomnialem przestawic sie z czasu chicagowskiego na nowojorski. Stawia mnie to w coraz bardziej podbramkowej sytuacji: za pol godziny zajdzie slonce, a ja powinienem odebrac plecak od Johna (ze 101. ulicy) i pojechac na Brooklyn - troche mialem pokuse, zeby bezpiecznie dojechac tam przed zmrokiem, mimo wszystko troche obaw mam.

Szybko wybiegam z maca, chwytam kome, zeby ostatni raz sprobowac zadzwonic do Johna i zanim klikam zielony przycisk - oto dzwoni John. Umawiamy sie za 3 minuty. Szybkie spotkanie, szybkie piwo na pozegnanie po wspolnych wakacjach (widzielismy sie az trzy razy!) i John leci na Columbia Uni (jest 8pm! a tamci jeszcze maja zajecia) na jakis alumni dinner czyli pewnie przyszli prezydenci pija razem piwo. Ja natomiast biegne przez Manhattan z dwoma duzymi plecakami, przydupasem oraz normalnym plecakiem, ktorego juz nawet nie licze.

(Zabije sie nastepnym razem, jesli przyjedzie mi do glowy pomysl spakowania cieplych rzeczy na camp. Jeden z duzych plecakow to jakies bluzy, kurtki, buty i spodnie wziete na wypadek zimniejszych dni, ktore.. nie nadeszly)

Jadac linia nr 1, przesiadajac sie na dolnym Manhattanie w L, po poltorej godzinie docieram na Brooklyn. Tu zaczyna sie suspens. Jest ciemno. Jestem zmeczony i nosze ze 40kg na rekach. Oczywiscie na poczatku myle drogi, ale szybko znajduje wlasciwa. Melerose St - tu mial byc hostel. Szkoda ze w obrebie 500m nie pali sie tu zadne swiatlo i chodza sami ciemnoskorzy. Wszystko zabite dechami (serio) i pozamykane. Brak sladow zycia. Ale zwiedziony wizja hostelu ide do przodu; przez oboz uchodzcow z Palestyny w Libanie tez jakos trzeba bylo przejsc.

Wtem. Z bocznej ulicy wybiega jakis czarny. Spoko, zeby to byly tylko porachunki dwoch ziomkow, a nie calych gangow. Za 15 sekund biegnie za nim dwoch policjantow i za 5 kolejnych z piskiem opon wpada w zakret policyjny radiowoz. 'WHERE IS THE GUY?!' krzycza policjanci z auta. Jako locals wskazuje palcem - tam pobiegl. Za 10 sekund slysze krzyki 'ON GROUND!!!!' i widze policjantow mierzacych z pistoletu do lezacego juz zbira.

Dlatego tez nie zatrzymalem sie i kontynuowalem swoja podroz, przypomne, ze niosac jeden plecak na plecach, drugi na brzuchu, a trzeci na rekach. Niestety w pewnym momencie zauwazylem, ze numery juz minely szukany adres i nigdzie za nic w swiecie nie bylo hostelu. Troche smutny z braku noclegu i bycia oszukanym przez internetowych zlodziei skrecam w kolejna boczna uliczke (z prawdopodobienstwa wynika, ze nie spotka sie dwoch przestepcow na dwoch bocznych uliczkach. Wchodze za to za chwile do Yummus Hummus, baru, ktorego trudno sie spodziewac po tym, co przed chwila widzialem. Dwojka mlodych ziomkow sluchajacych niezlej muzyki podaje mi potrawy w Bliskiego Wschodu i polnocnej Afryki. Troche dyskutujemy o Maroku, tahini czyli sezamowej pascie, z ktorej i ja w pl, i oni tu pieczemy ciasteczka.
Wracajac do tematu nie slyszeli oni jednak o szukanym przeze mnie hostelu (choc powinien byc za rogiem). Slyszeli za to o jakims innym, dobre kilka przecznic dalej.

Wypytujac sie na ulicach, przechodzac przez rownie nieciekawe ulice, za 8 przecznic docieram do rzekomego hostelu (jep. troche bardziej wypoczety, bo ekwipunek zostawilem w barze). W hostelu jedyne co maja to lozko za 75$. Chcialem juz rozbijac namiot, ale w koncu decyduje sie na wydanie mojej tygodniowki z campu. Nie wiem czy to rozsadek czy wlasnie brak podpowiada mi taka rozrzutnosc. O, zapomnialem. jeszcze ponad 14% taxu, czyli razem 86,06$ za noc w normalnym, choc dosc przytulnym hostelu.

Wracajac do baru ziomeczkow (Sean ma polskie korzenie i polskie nazwisko), Nicole pyta sie czy chce u niej spac w srode. Yeah, at least nie wybule drugi raz 86,06. Docierajac do baru, dzwoni Harry: proponuje mi nocleg na podlodze :)

Szkoda, ze jest wtedy 10pm, a ja wlasnie zaplacilem za hostel prawie stowe. Ustawiam sie ponownie z Harrym na jutro, dziekujac mu za goscinnosc itp. Biore takse do hostelu - obawiajac sie, ze predzej bym tam doszedl bez niz z plecakami. Na szczescie taksa zamowiona przez localsow z baru kosztuje tylko 7 bucksow. Jestem juz tak zdezorientowany, ze kierujac taksowkarza myle sie z kierunkami -doslownie- trzy razy. Co i rusz musimy zawracac, a ja czuje sie jak blondynka.

Check-inujac sie w hostelu, odbieram kolejny telefon od nieznajomego numeru. Kto tym razem? Moglem sie tego domyslic.
Dzwoni hostel, ktory rzekomo nie istnial! Wczesniej nie odbierali moich telefonow, a teraz o 10:30pm zachcialo im sie do mnie zadzwonic. Pani sie pyta czy dotre, na co ja mowie, ze nie, ze ich hostel nie istnieje. Dochodzimy nawet do consensusu ustalajac, ze hostel nie jest wcale oznaczony - pani przyznaje, ze nie maja zadnej tabliczki. Ciekawe kto tam do tej pory trafil. Poza tym nie ma czegos takiego jak recepcja (chociaz miala byc 24h): pani mowi, ze moze ktos przyjechac za 15 minut, by otworzyc mi hostel i pokazac co i jak! Ponownie czuje sie jak w Afryce. Uzywajac najostrzejszego slowa w moim zyciu czyli mowiac im, ze sa ridiculous, odkladam sluchawke.

W pokoju hostelowym spotykam Jasona z Nowej Zelandii, ktory rowniez z programu Camp America pracowal na campie w Pensylwanii. Uczestnicy Camp America spia dzisiaj pewnie w kazdym hostelu w Stanach. Nie jestem wprawdzie pierwszym, ktory spotkal innych CampAmericowcow. Poza tym zgadujemy sie z Jasonem, ze w Miami tez bylismy razem.

To chyba tyle przezyc na teraz. W sumie wyszedl fajny, choc jeden z drozszych wieczorow w te wakacje.



No comments:

Post a Comment